sobota, 14 lipca 2012

Wizyta u sąsiadów

Wszyscy, co mnie znają, wiedzą, że mam wyjątkową słabość do spontanicznych rozmów z dziećmi. Po gruzińsku znam już prawie 10 słów, więc robię się powoli rozmowna i nie stronię od przygodnych kontaktów towarzyskich z młodzieżą w wieku przedszkolnym.

Wczoraj wieczorem, jakieś 100 metrów od naszego mieszkania, zaczepili mnie dwaj uroczy chłopcy, Luka (7 l.) i Ilja (9 l.) - synowie naszych sąsiadów.
- "English? Da? What's your name?"
- "Me var Asia. Kak twoj zawód?"
- "Luka!"

Tutaj nasze możliwości konwersacyjne uległy wyczerpaniu i przeszliśmy na znacznie bardziej skuteczny język ciała. Podczas gdy pokazywaliśmy sobie na palcach nasz wiek, podeszli do nas wyraźnie zaaferowani młodsi kuzyni chłopców - Dato (5 l.) i Nikosia (3 l.). Po kilku minutach ich wujek zaprosił mnie do domu na kawę.
To była moje pierwsze zaproszenie do gruzińskiej rodziny, więc nie mogłam odmówić! W moment zostałam przedstawiona siostrom, rodzicom, dziadkom, etc. - w sumie 6 dorosłych osób. Typowe rodzinne wakacje u dziadków.

Wszyscy byli bardzo mili, mimo praktycznej nieznajomości języków obcych. 10 słów gruzińskich, 10 angielskich i maksymalnie ze 25 rosyjskich musiało wystarczyć za całą bazę leksykalną. (Kilka lat temu za pomocą jakiś 30 słów hiszpańskich stoczyłam bardzo poważną rozmowę na temat różnic w teologii fundamentalnej katolików i sunnitów oraz zdobyłam przepis na pieczoną baraninę od goszczących mnie Marokańczyków, więc łatwo się nie zrażam.)

Pytania padły typowe: skąd jestem, co robię w Gruzji, czym zajmuję się na co dzień w Polsce, czemu pracuję w Atinati, ile mam lat, ile mam rodzeństwa (i ile ma lat i co robi), ile mają lat moi rodzice. Nie wiem dlaczego, ale ten zestaw jest moim gruzińskim standardem. O dziwo nikt mnie w tym kraju nie pyta ani o to czy mam męża, ani o to dlaczego moi rodzice pozwolili mi samej na tak daleką podróż - co w krajach basenu Morza Śródziemnego jak na razie było bardziej typowe.

Odpowiadając na pytania, przyglądam się mieszkaniu. Straszliwa bieda poraża. Wszystko proste, skromne, zniszczone i zużyte do niewyobrażalnego stopnia. Obskurne mieszkania wynajmowane po kosztach przez studentów w starych kamienicach na wrocławskim Ołbinie nagle zaczęły mi się wydawać wręcz luksusowe. Centralne miejsce w "salonie" zajmuje odrapany stół. Zaraz za nim stoi telewizor pamiętający wczesne lata 90-te. Dźwięk zniekształcony, ale chyba zrozumiały, natomiast abberacje barwne obrazu sprawiają wrażenie jakby ktoś zrobił zdjęcie w słoneczny dzień ustawiwszy balans bieli na światło jarzeniowe - niby wszystko widać wyraźnie, tylko że na niebiesko.

Zapowiedzianą kawę dostaję tylko ja i obecni panowie. Panie obsługują. WTF?! Wszyscy Gruzini twierdzą, że jesteśmy w samym centrum chrześcijańskiej Europy, ale w takich chwilach zaczynam mieć wątpliwości...
Zapokoiwszy ciekawość i uzyskawszy potwierdzenie, że podoba mi się Gruzja, gospodarze opowiadają o sobie. Już wiem, gdzie kto mieszka, a nawet mam nowego przyjaciela i zaproszenie do Kacheti.

Po chwili proszą mnie, żebym poszła z nimi na górę. Schody, korytarz, filiżanka pełna kawy na spodeczku w ręku (oby nie wylać, oby nie wylać!), otwierają się jakieś drzwi i szczęka mi dosłownie opada z wrażenia. Muzeum, najprawdziwsze muzeum! Na ścianach wszędzie wiszą obrazy, gabloty z medalami i monetami, kilkanaście rzeźbionych popiersi wybitnych postaci historycznych (od Sokratesa do Stalina), stare fotografie przodków, ludowe instrumenty muzyczne. Na frontowej ścianie ołtarzyk poświęcony pamięci Wielkiej Wojny (w latach 1941-1945 jakby ktoś miał wątpliwości). Dziadek gospodarzy był żołnierzem, dostał w tej wojnie medal, który mogę potrzymać - coś cyrylicą o Krasnijej Armiji. Później zajął się malarstwem - wszystkie obrazy na ścianach to jego dzieła. Mestia zimą sasiąduje ze zbiorowym portretem wnuków na tle magrelskiej wsi, obok martwa natura, nad nią odważny akt ciemnowłosej kobiety. Mury aż się uginają od mnogości powieszonych na nich pamiątek - widzę co najmniej kilkanaście czarnobiałych fotografii młodych mężczyzn w mundurach i całkiem eleganckich pań w fikuśnych kapeluszach. Całości dopełnia metrowej wysokości gipsowa głowa Stalina (też Gruzina nawiasem mówiąc) oraz fresk ze stadem amorków na suficie, inspirowany chyba... Kaplicą Sykstyńską. Pomieszczenie zdecydowanie robi niesamowite wrażenie, szczególnie w opozycji do ubogiego pokoju na dole.

Po dłuższej chwili poświęconej na podziwianie przeze mnie zgromadzonej przez gospodarzy kolekcji, wychodzimy dopić kawę na ławkę przed dom. Wieczorne siedzenie przed domem jest ulubioną letnią rozrywką chyba wszystkich tradycyjnych społeczności pozbawionych co najmniej 30 kanałów w telewizji i szerokopasmowego dostępu do internetu, więc i Gruzini oddają się temu zajęciu tłumnie i pasjami. Czterech chłopców cały czas biega między nami robiąc przy tym niesamowity hałas, wręcz nie słyszę gospodarzy, ale nikomu to tutaj nie przeszkadza. Dzieci hasają, dorośli piją kawę, palą papierosy i patrzą się na drogę - widać taka jest odwieczna kolej rzeczy.

Luka i Ilja rozrabiają coraz bardziej, ale ponieważ dalej nie przykuwa to uwagi nikogo z dorosłych, postanawiają zmienić taktykę. Stają na baczność przede mną i zaczynają śpiewać gruzińskie pieśni. Nie rozumiem ani jednego słowa, ale po minach zgromadzonych nie mam złudzeń, że ich wydźwięk jest patriotyczny. Po raz kolejny potwierdzam, że Gruzja to piękny kraj. Luka biegnie po flet i zaczyna akompaniować na nim Ilji. Dobry z nich duet, śpiew mimo dziecinnych głosików jest czysty i mocny, a gra Luki na flecie prostym wręcz fantastyczna (on ma tylko 7 lat!). Nietypowa harmonia i rywalizacja melodyczna między flecistą a wokalistą, coś zupełnie niespotykanego w naszej muzyce ludowej.

Młodsi chłopcy rytmicznie podskakują i jeszcze rytmiczniej wyją - nie znają jeszcze słów piosenki, ale też chcą uczestniczyć w występie. Po chwili cała rodzina intonuje inną pieśń. Luka i Ilja tańczą tradycyjny taniec gruziński, pełny wymachów rękoma, podskoków i bardzo szybkich, dość skomplikowanych kroków. Dato i Nikosia próbują ich naśladować, co wygląda przekomicznie. Melodia się zmienia, Ilja jakby na to czekał, bo zaczyna widowiskową solówkę. Jego stopy są tak szybkie, że mój wzrok nie jest w stanie za nimi nadążyć. Od kilku lat prowadzę zajęcia sportowe z dziećmi, więc jestem pod wielkim wrażeniem jego umiejętności, muzykalności i ogólnej koordynacji. Gruzini też doceniają zdolności Ilji, ale chyba zarazem traktują je jako coś oczywistego.

Północ, ciemno, gruzińska prowincja niecałe 10 kilometrów od spornej granicy z Abchazją, a ja patrzę na bosonogiego chłopca tańczącego jak zawodowiec na wybetonowanym podwórzu.

Asia

1 komentarz:

  1. Kiedyś uważałem, że wszystkie firmy oferujące pomoc drogową są takie same, ale moje zdanie zmieniło się, kiedy natrafiłem na stronę https://www.pomocdrogowalublin.pl/. Ich szybka reakcja i profesjonalizm wyróżniają ich na tle konkurencji. Zaoferowali kompleksową pomoc, kiedy mój samochód zepsuł się na trasie, a obsługa klienta była wyjątkowo uprzejma i pomocna. Teraz wiem, do kogo zwracać się w razie awarii samochodu. Polecam każdemu, kto potrzebuje niezawodnej pomocy drogowej.

    OdpowiedzUsuń